sobota, 16 maja 2015

A MOŻE TAK... RZUCIĆ WSZYSTKO I... WYJECHAĆ W TATRY???




Zaprawdę powiadam Wam, urlop w maju to coś, czego przynajmniej raz w życiu spróbować musicie. Sprawdziłam i jestem już pewna, że u mnie to już na pewno stanie się tradycją. 
Pojawiło się  coś w rodzaju wewnętrznego przymusu, który przyparł mnie do ściany. Czułam, że jeszcze chwila, jeszcze moment, jeszcze jeden upierdliwy klient, jeszcze jedna podróż tramwajem "na glonojada" ze śmierdzącym żulem w środku, jeszcze... i nie dam rady. Nie zacisnę szczęki wystarczająco mocno, padnę krzyżem na środku i zacznę wrzeszczeć, gryźć i kopać. 

Uciekam z tego betonowego lasu, jak najdalej. Sama podróż, cóż, jechałam z nosem przy szybie i koparą opuszczoną do kolan. Starałam się jak najrzadziej mrugać powiekami, żeby żadnego kawałka pejzażu nie przeoczyć. Kurwa, jak ja kocham ten kraj. To, co się dzieje teraz z przyrodą to totalna eksplozja. Zieleń jest taka soczysta i dziewicza, bzy są właściwie wszędzie, żółte pola jak dywany, urocze drewniane domki, przed którymi rosną bratki i stokrotki. Na łąkach wylegują się w słońcu szczęśliwe krowy i co ciekawe, w Alpach mają fioletowe, w naszych górach są właściwie same rude:-)

Zakopane, wiem - banalnie i sztampowo, ale ono  może być fajne, pod pewnymi warunkami. Poza sezonem, np. w połowie maja i koniecznie w poniedziałek. Na ulicach właściwie sami tutejsi, od czasu do czasu spokój zakłóca tylko jakaś szkolna wycieczka. A propos górali, ja do tej pory byłam święcie przekonana, że ich gwara jest właściwie reliktem, którego używa się jedynie jako waloru turystycznego. Otóż nie! Oni tak rozmawiają ze sobą na co dzień, i robią to nawet nastolatki. 

Udało mi się upolować cudny domek, prawie taki, o jakim każdy z nas gdzieś tam po cichu marzy. Ten wymarzony to mała drewniana chatka, gdzieś na górskim zboczu, bez żadnych sąsiadów, z kominkiem w środku, świeczuszkami na parapecie i kwiecistym, pełnym ciepłego mleka dzbankiem na stole. Obowiązkowo grube koce w kratę na wypadek chłodnych wieczorów. Mój był duży i usytuowany w sąsiedztwie kilkunastu innych domków i właściwie tylko to się nie zgadzało.  Sam szczyt Antałówki, Giewont za oknem i cisza. Tak o tym marzyłam.

Na szlakach tylko pojedyncze jednostki, warunki idealne, aby góry nie tylko zobaczyć i poczuć, ale także usłyszeć. Widoki zapierają dech, żadne zdjęcia nie oddadzą klimatu. Porośnięte mchem powalone konary, krystaliczna woda w szumiących potokach, ryby pływające pod niebieską taflą Morskiego Oka i powietrze tak rześkie...To w takich miejscach można kontemplować, rozmyślać o sensie swego żywota na tym ziemskim padole. W kwestii szlaków polecam czasem trochę zboczyć z tych utartych, wejść na hale, pogadać z juhasem wypasającym owce, podejrzeć życie górali od kulis.

O kulinarnych ścieżkach też wspomnieć muszę, nie byłabym sobą. Oczywiście, jak to w Zakopcu, knajpa na knajpie, większość w stylu góralskim. We wszystkich, w których byłam karta dań właściwie na jedno kopyto, jest smacznie, ale czy powalająco? Osobiście zawsze wybieram te z góralską muzyką na żywo. Wiem, to takie trywialne, ale niesamowicie kręci mnie męski góralski wokal. Jak oni to robią, jak wyciągają takie dźwięki?? Cepry tego nie potrafią:-)
Trafiłam też na miejsca, do których wrócę na kolanach niczym pielgrzym na Jasną Górę. To maleńka restauracja "Casa Mia", w której jadłam najlepszą na świecie szarlotkę z lodami  oraz "Wytwórnia Lodów Naturalnych", gdzie podają niesamowite lody o smaku twarogu z malinami czy bezy z kasztanami, a śmietankowe smakują jak te, które jadłam jako kilkuletnie dziecko. W mojej rodzinnej wsi 2 razy w roku był odpust, na który głownie dzieciaki czekały niczym na Mikołaja w grudniu. Mama dawała mi pieniążka, a ja biegłam w podskokach wypatrując chustki na głowie babuszki siedzącej pod małym parasolem i sprzedającej słodkie, śmietankowe kulki prosto z blaszanej kanki. Dłuuugo szukałam tego smaku.
Aż żal chwyta za serce, że obydwa te miejsca ulokowane są na Krupówkach. Jakaś cicha, boczna uliczka dodałaby im prestiżu i swoistej magii. 

Kilka dni minęło zdecydowanie za szybko. Znowu jestem w Warszawie i tylko utwierdzam się w przekonaniu, że tak bardzo nie chcę tu być. Kocham to miasto na swój sposób, ale chyba miłość na odległość byłaby bardziej wskazana w tym przypadku, dla dobra obu stron. Cóż, pomyślę o tym pojutrze. Jadę na wieś, pogrzebać trochę w ziemi, kwiatki posadzić...i zastanowić się jeszcze głębiej nad tym, co dalej z naszym związkiem.
























5 komentarzy:

  1. Nie mogłabym mieszkać w Warszawie, ani w ogóle w żadnym dużym mieście. Tłok, hałas, brrr... Przeraża mnie to :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Życie w dużym mieście ma mnóstwo plusów, ale jeszcze więcej minusów. Ja tak mocno tęsknię za wsią...

    OdpowiedzUsuń
  3. Poparzona pokrzywami, pogryziona przez mrówki ale szczęśliwa. I wcale nie tęsknie za Warszawą.....mój majowy urlop na wsi.

    OdpowiedzUsuń
  4. Love this! ♥
    You are making me jealous, pretty!

    adoorablee.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń